poniedziałek, 14 lipca 2014

Dalekie podróże mają to do siebie, że przywozi się z nich coś zupełnie innego niż to, po co się pojechało - USA

Właśnie mijają 2 miesiące od kiedy jestem w Australii. Od tygodnia, oprócz spędzania prawie 6h w szkole również pracuję. W moim planie dnia nie brakuje codziennej siłowni i przyrządzania coraz to zdrowszych obiadowych wynalazków. Mogę zatem stwierdzić, że mój dzień znowu wypełnił się po brzegi.  Z niecierpliwością czekam na lato, bo choć pomimo tego, że w czasie australijskiej zimy temperatura rzadko spada poniżej 20 stopni, to niestety słońce zachodzi już o 18. Nie ma więc możliwości porobienia lepszych zdjęć od tych z telefonu w drodze do szkoły czy pracy. 

Ostatnio kilka osób zadało mi pytanie od czego zaczęła się moja przygoda z podróżowaniem. Z radością więc wrócę znowu do przeszłości, zwłaszcza teraz gdy mam czas zrobić małe porządki ze zdjęciami, by znaleźć miejsce na te nowe.
Wszystko zaczęło się od tragicznego rozstania z ukochanym. Tak… to dzięki temu nieszczęściu postanowiłam przekonać się, spełniając swoje kolejne marzenie, jak żyje się w Ameryce. By najlepiej poznać kulturę i nauczyć się szybko języka danego kraju trzeba zamieszkać w domu z (jak to było w moim przypadku) amerykańską rodziną. Moich rodziców postawiłam przed faktem dokonanym informując, że wylatuję na rok do USA jako Au Pair. Nie do końca we mnie wierzyli, ponieważ pamiętali moją pierwszą przygodę z wyprowadzką do Berlina, zaraz po maturze, gdzie co tydzień wracałam z płaczem do domu. 

Pomimo swoich lęków byłam wysoce zdeterminowana. Przy pomocy jednej z polskich agencji, wybrałam rodzinę z San Francisco u której miałam mieszkać przez najbliższy rok jako Au Pair. Po zaledwie 2 miesiącach siedziałam w samolocie do NY. Byłam pełna obaw. Największą z nich było to, że po raz pierwszy będę tak naprawdę zdana głównie na siebie. Drugą  było to,  że nawet jak mi się nie spodoba to duma, nie pozwoli mi  przyznać racji wszystkim niedowiarkom i wrócić do Polski...
...No i stało się - nie spodobało mi się. Mój błąd polegał na tym, że sugerowałam się miejscem, a nie rodziną. Koniecznie chciałam być w Californii i jak tylko pojawiła się rodzina w San Francisco, zgodziłam się na nią bez dłuższych rozmów. Wybawieniem okazali się moi przyjaciele, którzy mieszkali w Los Angeles i do których latałam w każdej możliwej chwili. To dzięki nim przetrwałam ciężkie chwile związane z tęsknotą za domem i nie do końca trafnym wyborem host family.  Po pół roku postanowiłam przenieść się na dobre do LA i tam rozpoczęłam swoją prawdziwą przygodę i odkrywanie uroków USA. 

Mimo, że bycie Au Pair nie było w moim przypadku łatwe, to ten wyjazd otworzył mi wiele dróg, poszerzył horyzonty, dał niezliczoną ilość wspaniałych wspomnień, odkrytych miejsc, poznanych ludzi. Oprócz nauczenia się angielskiego, nauczyłam się wiele rzeczy o sobie, a przede wszystkim tego, że głównie podróże, przemieszczanie się z miejsca na miejsce i odkrywanie nowych rzeczy sprawia, że jestem naprawdę szczęśliwa.
Pierwszy dzień w NY.
I już San Francisco.


Weekendowy wypad do Las Vegas.
Przy tym stole zarobiłam 500$ w niecałą 1 h….a później je straciłam w 1 min. ( przy tym samym stole :) 



W identycznym domu, 200 m dalej mieszkała moja amerykańska rodzina. Wychodząc któregoś dnia z psami na spacer spotkałam na chodniku Joaquin Phoenix, który przeprosił za zamieszanie i poinformował, że przez najbliższe kilka tygodni będą kręcić tu film.. :)

Gay Parade, San Francisco.

Więzienie Alcatraz.




I już moje ukochane Los Angeles...

Sylwester w Las Vegas.


Los Angeles. Dzięki poznaniu wspaniałych ludzi z Konsulatu, gdzie odbyłam swoje pierwsze praktyki w dyplomacji, udało mi się uczestniczyć w wielu ciekawych eventach. Tu np. polish film festival. Na zdjeciu z John Voight.
Los Angeles.Przygotowania do Ceremonii rozdania Oscarów.

Grand Canyon. Jedno ze zdecydowanie najlepszych i nieprzereklamowanych miejsc w jakich byłam….
…i które podziwiałam także z helikoptera :)
W drodze powrotnej zahaczyłam znowu o Vegas, gdzie dostąpiłam zaszczytu wspierania mojej przyjaciółki jako świadkowa podczas jej ślubu. Atmosfera w wedding chapels niczym się nie różni od tego co widzimy w filmach :)
Moje ulubione miejsce w Los Angeles - Venice Beach.
Venice Beach.



Rooftop bar Los Angeles.  Moja impreza pożegnalna odbyła się w downtown LA na dachu jednego z budynków.                                                                      


I szczere łzy podczas pożegnania na LAX.

To tak w bardzo okrojonym skrócie o mojej pierwszej przygodzie związanej z podróżowaniem. Tego roku, wszystkich podjętych decyzji i zdobytych doświadczeń na pewno nie zamieniłabym na nic innego...Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. R. Kapuściński


6 komentarzy:

  1. Pani Kasiu, przez przypadek sledze Pani bloga, i ...... jestem urzeczona. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super post Kasiu, oby tylko pozytywne przygody Cie spotykaly :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekałaam na ten wpis chociaż podejrzewałam, że zaczęłaś właśnie jako au pair :) przede mną ostatni rok studiów i wierzę w to ogromnie, że potem to już za Wielką Wodę spełniać marzenia! Dziękuję temu kto wymyślił internet właśnie za to, że mamy możliwość dostępu do tego typu blogów, które bardzo ale to bardzo inspirują i uświadamiają, że bariery istnieją tylko i wyłącznie w naszej głowie i dlatego trzeba je obalać :)! Czekam na kolejne wpisy! Pzdr, A :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyjechać jako au pair jest chyba najprościej, najszybciej i najtaniej. Dziękuję za te miłe słowa. Nie przypuszczałam, że moje wpisy mogą inspirować, ale jeśli tak jest to cieszę się podwójnie. Trzymam kciuki za Twój wyjazd. Wszystkie marzenia można spełnić jak się tego mocno chce. Pozdrawiam K.

      Usuń